Sobota. Godzina 16:30. Leżę na białej, stworzonej ze sztucznej
skóry kanapie. Od 30 min. patrzę na sufit i jem sernik. Podobno nie wolno leżeć
i jeść. Co tam. Pieprzyć reguły.
W pewnym momencie, w miejscu mojej obserwacji, pojawił się mały
pajączek. Wzdrygnęłam się. Nie znoszę pająków.
- Mamo! Gdzie położyłaś łapkę na muchy? – zakrzyczałam do
mamy z salonu, która w sobotnie popołudnia krzątała się w kuchni, piekąc pyszne
ciasta, a czasami nawet i chleby.
- A jak myślisz? W komodzie. Dolna szafka po prawej –
odpowiedziała, ale potem poprawiła się – Och, nie. Co ja mówię! Po lewej!
„Kurcze, dobrze, że jesteś mamo. Co ja bym bez ciebie zrobiła? Umarła z głodu.
Pewnie tak.”
To już dodały moje myśli. Ostatnio jest ich sporo. Taa.
Sporo. Może trochę więcej.
Zabrałam łapkę i weszłam na krzesło. Nagle wtrąciła się moja
mega-filozoficzna bitwa myśli:
„ Hej, hej, hej. Mam go zabić…”
„Ok. W sumie, to mi
nie szkodzi, ale…”
„ I tak jest tutaj nikomu niepotrzebny.”
Po tych myślach zrobiło mi się go żal. Bo podobnie jest ze
mną. Czasami czuję się nikomu niepotrzebna. Zbędna i uciążliwa. Jak on. A ja
chcę go jeszcze zabić głupią łapką na muchy. NA MUCHY. Nie na pająki. Głupia
śmierć. To tak jakbym została zabita przez łapkę na myszy, a nie na ludzi. Czy coś takiego, w ogóle, istnieje?
No, i co ja mam, do cholery zrobić? Myśli,
zaskoczcie mnie.
Ukradłam wyczyszczony słoik po dżemie truskawkowym.
Zapakowałam do niego pająka i wyniosłam na dwór. Wyrzuciłam gdzieś w ogrodzie,
obok sadzonek z truskawkami. Może mu będzie tam wygodnie.
Brakowało mu jeszcze kanapy i sernika, żeby stać się pająkową wersją mnie.